„Pierdzielić to przedstawienie” – powiedziała zdecydowanym ruchem zdejmując kostium klowna i zbiegając z estrady. Takie zdanie usłyszałam w głowie po zaledwie jednym spojrzeniu na okładkę tej płyty. Okładka, która tak charyzmatycznie otwiera jakąś fabułę – to się rzadko zdarza. Nie zachwyciły mnie pierwsze dźwięki „Fortune Teller”, ale dałam jej dłuższą szansę właśnie przez to jakże zdecydowanie przemawiające opakowanie. A gdy jeszcze skomponować z nim tytuł, to cała ta muzyka nabiera konkretnego kolorytu, oczywistego sensu i przepięknej ekspresji.
Wróćmy do komediantki, która wierząc w dobrą przepowiednię, ostentacyjnie porzuca śmieszność. W świetle reflektorów i kiczowatych dekoracji, pośrodku publiczności otaczającej ją zewsząd. Nikt do końca nie wie, czy to na prawdę skandaliczny koniec czy początek nowego skeczu. Nie biorą jej na poważnie, ale mimo wszystko, ją unosi ta lekkość zrzucanego kostiumu. „Fortune Teller” w swoim brzmieniu, swojej treści, swoim wizerunku powiela ten sam prosty komunikat: „będzie lepiej”. Ten bezkompromisowy optymizm podszyty trudem dotychczasowych doświadczeń jest tak rozczulający, tak krzepiący, tak uskrzydlający, że tę płytę powinno się przepisywać jako lekarstwo chorym na depresję.
Sztandarowym utworem jest ten tytułowy, którego początek brzmi jak fanfary będące muzycznym tłem do odsłonięcia kurtyny, otwierającej nowy akt, nowe show – nowy rozdział życia – ze szczęściem w tytule.