Wspaniali są tacy twórcy. Którzy nie idą na łatwiznę. Którzy nie układają rymowanek po angielsku ściemniając, że to wielka poezja, którzy nie kopiują muzyki zachodnich idoli, z zachwytem twierdząc, że mieli natchnienie. Którzy nie mają strony internetowej dostosowanej do urządzeń mobilnych, ani min cierpiących artystów na zdjęciach z profesjonalnej sesji fotograficznej (mają za to prześwietlone zdjęcie na kostce betonowej na tle szklanych drzwi). Krótko mówiąc – nie ułatwiają sobie życia żadnym marketingowym chwytem. Ale jak już nagrają płytę, to taką, której chce się słuchać po wielokroć.
Po długim wstępie niech padnie nazwa – Pan Trup i jego nowa epka, czyli pięć nierymowanych piosenek po polsku do zachodnio brzmiącej muzyki, zwanej przez media, dość mętnie, alternatywną, której jednak daleko do medialnego banału. Ma w sobie coś z elektronicznych odlotów, punkowych protest songów i kabaretowych ballad. Być może trudno jest sobie wyobrazić brzmienie tego wszystkiego na raz, ale wcale nie trzeba tego robić, starczy posłuchać. I wcale nie jest to tak trudne w odbiorze, jak mogłoby się wydawać.
Chociaż jest to ambitna płyta, to nie męczy. Nie wymaga od słuchacza jakichś wybitnych zdolności koncentracji, kontemplacji czy analizy. Oferuje mu niezobowiązującą przyjemność słuchania. Muzyka zwłaszcza jest jak samonakręcający się mechanizm, który z każdą kolejną piosenką pokazuje, że może więcej. Wciąga, porywa i porzuca brutalnie szybko, no bo to epka i tylko pięć piosenek. Czasem jednak mało tworzy wielką wartość, ponieważ jakby nie patrzeć jest to tylko jedna płyta, na której znalazło się aż pięć piosenek z poezją bez ściemy i muzyką bez plagiatów. Coś takiego nie co dzień udaje się wielu nawet najlepiej wypromowanym zespołom z intrygującymi wizerunkami dostosowanymi do urządzeń mobilnych.