Nie spodziewałam się tego. Nastawiałam się na coś w stylu punkowych jazgotów i mocnych, brudnych wokali, jak na „In Film Sound”. A tymczasem „Providence” jest czymś wręcz przeciwnym. Nowa płyta Shannon Wright, która swoją premierę miała 20 września, to minimalistyczne, liryczno-fortepianowe wydawnictwo.
Brzmi jak wyznanie, takie, które dalekie jest od skandalicznych treści. Tworzy raczej opowieść o tym, co ważne, a co zwykle jest niewypowiedziane. Płyta stanowi ciągłość, podział na utwory zdaje się nie mieć tu znaczenia. Wszystkie utrzymane są w jednym nastroju, jednym tempie, jednej stylistyce. Nie nużą, choć wymagają uwagi.
Cała „Providence” trwa nieco ponad pół godziny. Króciutko jak na „długą płytę”, ale w sam raz, by można się nią zachwycić, by wsiąknąć w jej klimat i wysłuchać z zaciekawieniem całej tej historii, od początku do końca, nic nie tracąc, wszystko rozumiejąc. Kompozycyjnie jest to świetny album, bez słabych fragmentów, bez wyróżniających treści. Korzystający z najbanalniejszej recepty na dobrą muzykę – ona siada i gra, a my nie możemy przestać tego słuchać.
Zobacz również:
„Division” Shannon Wright