Nigdy w życiu nie byłam na koncercie tak blisko artysty, a nie siedziałam w pierwszym rzędzie. Niewielka sala Nowej Café we Wrocławiu jest uroczym i przytulnym miejscem, ale odpowiednim raczej dla śpiewających poetów, z gitarą pod pachą mruczących coś pod nosem, a nie dla artystów tego formatu, co Paulina Lenda. Od pierwszej nuty walnęła tak potężnym wokalem, że myślałam, że normalnie w świecie rozwali ten lokal. I jeszcze do tego dali jej mikrofon. Po co?
Z lękiem, że ten koncert zakończy się w gruzach słuchałam każdej kolejnej piosenki. Wszystkie z nich były dość do siebie podobne, śpiewane w podobny sposób, o podobnym emocjonalnym ładunku. Tak, że gdzieś w połowie koncertu, po jakichś trzydziestu minutach, stwierdziłam, że jeśli tylko ta kawiarnia się nie zawali, to tu już nic więcej się nie wydarzy. Nie zawaliła się – solidne niemieckie budownictwo.
Paulina Lenda śpiewała świetnie, choć był to średni koncert. Dziewczyna ma niezaprzeczalnie olbrzymi wokalny talent i przyjemnością jest słuchać jej na żywo. Wszystkie mankamenty tego występu – monotonię, przewidywalność, zastój emocji – kładę na karb warunków lokalowych. Artystka wraz z gitarzystą otrzymali tak z metr kwadratowy powierzchni estradowej na osobę, który pomieścił wysoki taboret, stojak na mikrofon i stolik na wodę. Ustawieni dosłownie pod ścianą, naprzeciwko stłoczonej tuż przed nimi widowni, nie mieli szans na żadną sceniczną ekspresję, na manipulowanie nastrojem, tworzenie emocji (zresztą publiczność również). Mogli tylko siedzieć na miejscach, grać i śpiewać, odfajkowując setlistę. Niby „tylko”, ale jest to sedno sprawy pod tytułem „koncert” i ono wyszło Paulinie Lendzie świetnie.
Jej głos kruszy mury we wszystkich kategoriach – po angielsku, po polsku i w coverach. Jej piosenki są być może zbyt oczywiste, ale zgrabnie napisane – jedne z lepszych polskich tekstów piosenek jakie ostatnio słyszałam. Tak naprawdę zawiodło mnie tylko jedno, że nie było historii o wilczycy. Wrocławski koncert Pauliny Lendy odbył się w ramach trasy koncertowej promującej jej debiutancką płytę „Wolf Girl”, wydaną w kwietniu tego roku. Teledyski, tytułowy singiel i promocyjne zdjęcia tworzą image Pauliny-wilczycy, uwikłanej w jakieś tajemnicze, zamglone, trochę straszne i trochę dzikie historie. Na koncercie nie usłyszałam ani jednej, nie było nic z wizerunku wilczycy, ani nic z „mrocznej przygody”. Paulina nie weszła w konwencję „wolf girl” i śpiewała o tym, o czym śpiewa każda dziewczyna, nawet taka, która boi się wilków.
Trasa koncertowa Pauliny Lendy trwa, nie przegapcie jej w Kołobrzegu (30.07), Wałbrzychu (1.08), Woliborzu (1.08), Świdnicy (2.08) i Krakowie (3.08). Do Nowej Café pewnie wrócę, bo zapraszają dobrych artystów, ale jeśli myślą o naprawdę świetnych koncertach, powinni powiększyć salę. Ja mam klaustrofobię.