Mam wrażenie, że ostatnio jest jakiś niepokojący wysyp przeraźliwie lirycznych wokalistów, którzy szepczą coś do swoich gitar tak, że słuchając ich aż hemoglobina spada. Dlatego bałam się debiutanckiej płyty Henry David’s GUN, ponieważ zapowiadało się, że to jeden z tych wywołujących anemię mężczyzn z gitarą. „Over the Fence and Far Away” jest rzeczywiście dosyć liryczna, akustyczna, minimalistyczna w brzmieniu, jednak w odróżnieniu od tych gitarowych smętów (których już nie mam cierpliwości słuchać) brzmi bardzo intrygująco. Henry David’s GUN ma po prostu dobre pomysły na piosenki i realizuje je w przemyślany sposób tak, że cała płyta zaskakuje kreatywnością, urzeka klimatem, nuci się sama i jest jak jedna dobrze opowiedziana historia, która na długo pozostawia coś po sobie.
„Over the Fence and Far Away” bardzo ładnie się zaczyna – piosenką „Melting Ice”, która najpierw delikatnie buduje napięcie rozpoczęcia, by w końcówce wybrzmieć na pełne otwarcie nośnym refrenem, który pojawia się tylko raz. I rozpoczyna się opowieść „Bottomless Lake”, która kojarzy mi się z taką klasyczną folkową pieśnią z fabułą i morałem, jaką na pamięć znają całe pokolenia. Trzecia piosenka – „33 beads” to jedna z moich ulubionych, oparta na kontraście szeptu i krzyku, bardzo emocjonalna, która podczas pierwszego słuchania tej płyty do reszty rozwiała moje obawy co do tego, że Henry David’s GUN to smętny zjadacz hemoglobiny.
„33 beads” nagle przechodzi w „By the Riverside”, piosenkę z charakterystyczną balladowo-taneczną melodią, jak rozdzierający serce walc tańczony na ruinie czegoś wielkiego. A później jest moja druga ulubiona piosenka – „Billy Without Teeth”, która z wszystkich utworów na płycie ma najciekawszą kompozycję – zaczyna się prawie melorecytacją, potem dochodzą rzewno-przestrzenne chórki, a po chwili tempo zmienia się do tego stopnia, że wychodzi z tego niemal rockowy numer, tyle że po refrenie powraca znów do klimatu rzewno-przestrzennego.
Melancholijny nastrój niweczy zupełnie „Time On My Hands”, która radosnym rytmem i dowcipem wprowadza w atmosferę lata na Hawajach. Jednak znów nie na długo, ponieważ następujące po niej „Evening Glow Orange”, „Mandala Song” i „Merman’s Dream” oscylują już w okolicach bardziej refleksyjnego nastroju – smutku, zawziętości i trwania wbrew przeciwnościom losu. O zawziętości i trwaniu jest też co nieco w „Minus Seven”, która jest w zasadzie klasykiem akustycznego rocka i moim prywatnym, przystankowym przebojem tej zimy. „Hurricane’s Eye”, która następuje zaraz po niej, to muzycznie najbogatszy na „Over the Fence and Far Away” – śpiewany na kilka głosów, z perkusją, która w kontekście tej płyty ociera się niemal o szaleństwo. Tylko o „Smell of Gasoline” nie wiem co napisać, „Hurricane’s Eye” mogłaby być ostatnią piosenką, bo po niej już nic nie przykuwa tak uwagi.
„Over the Fence and Far Away” jest bardzo dobrą płytą, z której emanują dwa elementy, jakie charakteryzować powinny każde twórcze dzieło – kreatywność i dążenie do przekraczania schematów. A z kolei Henry David’s GUN to niecodzienne wcielenie mężczyzny z gitarą, który nie jest płaczliwym bardem, folkowym grajkiem ani wirtuozem jakiegoś fikuśnego stylu, który tylko on sam rozumie. Wydaje mi się, że na polskiej scenie muzycznej bardzo trudno jest kogoś takiego spotkać, a że mówimy o polskiej scenie zorientowałam się dosyć szybko. Tu odrobina uszczypliwości – nie wiedziałam kim jest Henry David’s GUN, po prostu włączyłam tą płytę – anglojęzyczna nazwa zespołu, anglojęzyczny tytuł płyty, wszystkie piosenki śpiewane po angielsku, jednak słuchając ich niemal od razu nabrałam podejrzenia, że z panem wokalistą Henry David’s GUN całkiem dobrze dogadałabym się po polsku.
Zobacz również
„Tales From The Whale’s Belly” Henry David’s GUN
„Black Disease” Henry David’s GUN
Henry David’s GUN we wrocławskim Carpe Diem