Czasem zdarza się coś takiego, że pojawia się muzyka, która, niczym po jakiejś ostrej selekcji profesjonalnego castingu, zostaje wybrana jako najlepszy komentarz do aktualnego fragmentu twojego życia. Mi się to przytrafiło z „Over the Fence… And Far Away” zimą 2015/16. Tak osobistą więź trudno jest powtórzyć, więc nie chciałam oczekiwać dużo od „Tales From The Whale’s Belly”, tylko żeby tak ładnie grali, jak ostatnio, żeby nie był to jakiś eksperyment z formą, czy „spróbowanie czegoś nowego”. Żeby pozostały te piękne melodie, dużo prawdziwej muzyki wielu instrumentów i trochę wzruszeń. I w tym momencie powinnam skończyć, bo pozostało to wszystko. Jestem zadowolona, pięć gwiazdek i koniec tematu. Ale dobrze, opowiem więcej, przy „Tales From The Whale’s Belly” łatwo się opowiada.
Podobnie jak „Over the Fence… And Far Away”, jest to płyta fabularna w treści, epicka w swoim muzyczno-słownym opisie (nie od parady te „opowieści” w tytule). Ja lubię takie płyty, nie tylko dlatego, że mam słabość do fabuły, ale dlatego, że niespiesznie się ich słucha, tworzą nastrój, w którym zostaje się na dłużej, zaczyna rozumieć więcej, odczuwać mocniej, popadać w jakiś rodzaj egzystencjalnych refleksji. Są to, krótko mówiąc, płyty, które czynią nas i czas spędzony z nimi bardziej wartościowymi. Henry David’s GUN ma tę charakterystyczną umiejętność pisania epickich albumów z krótkich piosenek, które same w sobie są świetnymi opowieściami. Słowem – nie trzeba słuchać całej płyty, żeby usłyszeć jej sedno, bo ono jest w każdym pojedynczym utworze.
W „Tales From The Whale’s Belly” odczuwam lęk w kolorach niebieskiego smutku i zdaję sobie sprawę, że jest to nic niewarte określenie w kontekście recenzji płyty, ale posłuchajcie tej perkusji w „Not Like Josef K.”, tego pianina w „House of Cards”, pomijając oczywistości, jak „Loneliness in Nevada”, „Black Disease” czy „Just Before the Strike” − mają w sobie coś takiego, że robi się zimno w środku. I nawet z pozoru wesoła „At Your Door” ma w okolicach drugiej minuty taki fragment rozmarzonego nucenia, w którym więcej jest tęsknoty niż obietnicy, wszak you were taught how to breathe, not taught how to be free. Ale nie jest to melodramatyczna płyta i to chyba też zaliczyć można do charakterystycznych cech muzyki Henry David’s GUN − pięknej, bogatej, żywej muzyki właśnie, która w smutek tekstów ładuje dawkę niesamowitego pokrzepienia.
„Tales From The Whale’s Belly” jest trochę jak bajka, bo przenosi do jakiejś nierzeczywistej, muzycznej przestrzeni, bo jest w niej król („Black Disease”), dalekie kraje (Nevada), powroty do domu i coś w stylu dobrego zakończenia − nadzieja (której osobiście do końca nie rozumiem). Ale to zakończenie właśnie − „Parallel” wymieniłabym w kontekście jeśli nie najlepszej piosenki na płycie, to mającej status szczególny, bo sprawia, że wraz z jej ostatnim dźwiękiem bezwiednie włącza się ponownie „play” i cała opowieść zaczyna się od początku.
Zobacz również
Henry David’s GUN we wrocławskim Carpe Diem
„Black Disease” Henry David’s GUN
„Over the Fence and Far Away” Henry David’s GUN