„Babie lato” Glątwa

Glątwie na płycie „Babie lato” udało się coś z pozoru prawie niemożliwego – połączenie natury z elektroniką. I zrobili to w sposób niesamowicie zgrabny, poetycki a jednak nowoczesny, tak że nie wyszło z tego jakieś ekstrawaganckie kuriozum, a zwykła, ciekawa płyta z bardzo piękną muzyką. Nie zaczarowuje ona od razu, nie ma „mocnego wejścia”, zaczyna się bardzo przewidywalnie – elektronicznie, swój czar, początkowo bardzo subtelny, dozuje stopniowo, ale sukcesywnie w coraz większych ilościach. Trochę zwodzi słuchacza, tak że odnajduje się on nagle w miejscu, którego się nie spodziewał (gdzieś tak w okolicach „Łąki”), co może wzbudzić w nim konsternację, gdy próbuje zdefiniować czego właściwie słucha, ale nie może mieć wątpliwości, że czegoś pięknego.

Ma się wrażenie, że jest na tej płycie coraz mniej słów i coraz więcej treści, warstwa instrumentalna przejmuje funkcje „opowiadacza” i robi to bardzo czytelnie. Świetnie rozumie się nawet te utwory pozbawione zupełnie ludzkiego głosu, jak (moje ulubione) „Szuwary” czy „Wieczorem”. Są to opowieści o czymś bardziej złożonym niż tylko o odchodzeniu, przemijaniu, utracie, ale nie można tak po prostu wypunktować o czym, myślę, że każdy w nich usłyszeć może swoją własną… muzykę duszy. Może wpleść w te dźwięki swoje emocje, zobrazować w nich swoje przeżycia i odebrać tę płytę bardzo osobiście.

Oczywiście o „Babim lecie” powinno się pisać w stosownej (tytułowej) porze roku, w której to miała miejsce premiera tego wydawnictwa. Ale myślę sobie, że dobrze się stało, że wysłuchałam jej miesiąc później, bo nadciągające listopadowe wiatry, które już dobijają się do okien, świetnie współgrają z muzyką Glątwy i klimatem tej płyty. Wieść, że idzie zima jest bardziej druzgocąca dla lata.


Zobacz również:
„Łąka” Glątwa
„Moun” Glątwa 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *