„Golden Tooth”, nowy krążek Sashy Boole, to czysta płyta na piątkę. Taka, do której nie ma się żadnych uwag, o której nie chce się dyskutować, tylko – włączyć jeszcze raz, słuchać i śpiewać. Takie płyty to czysta przyjemność. Krótka, bo trwająca tylko nieco ponad pół godziny, ale za to intensywna, nierozcieńczona żadnymi „wypełniaczami”. Wszystkie z ośmiu nowych piosenek, jakie prezentuje nam Sasha Boole, zdecydowanie zasługują na to, by na studyjnej płycie przedstawić je światu.
„Golden Tooth” sprawia wrażenie balladowej płyty, ponieważ przeważają na niej spokojne melodie, a uwagę przykuwają rzewne solówki harmonijki. Jednak tak naprawdę trudno znaleźć na niej taką typową balladę – smutną, romantyczną, przy której ogień płonie na koncertach, no może „Play and Pray”, choć to też trochę naciągany pomysł. Mimo to, słowo „ballada” narzuca się w myśleniu o muzyce Sashy Boole, ponieważ słuchając jej ma się takie poczucie, że to za mało nazwać ją po prostu piosenkami. Są to dobrze napisane utwory liryczne, proste, ale bez nachalnych rymów i z ciekawą melodią, które pobudzają wrażliwość, skłaniają do refleksji i sprawiają przyjemność.
Sasha Boole już dawno dał się poznać jako świetny autor piosenek, i tym razem nie zawiódł w tej kwestii, a nawet więcej – pomnożył swój talent przez lingwistyczne możliwości i zaśpiewał prawie całą płytę po angielsku. Bardzo dobrze. Ale choć skrojona pod standardy zachodnich rynków, „Golden Tooth” ma w sobie coś ze słowiańskiej duszy. Nie brzmi jak kalka z amerykańskiego country, czy brytyjskiego indie folku, a jak w pełni autorska płyta, stworzona z pomysłem i bez kompleksów.
Sasha Boole, jak wytrawny storyteller, w idealnych proporcjach tekstu i muzyki buduje nastrój, z pasją opowiadając wciągające historie, które z czasem zna się na pamięć, ale wciąż i wciąż chce się ich słuchać. Dlatego właśnie „Golden Tooth” jest z gatunku czystych płyt, takich, które nie dadzą się zakurzyć.
Zobacz również:
Sasha Boole w Jazz Caffe – relacja z koncertu