Sasha Boole w Jazz Caffe – relacja z koncertu

7 października 2015, Wrocław, Jazz Caffe


Sasha Boole to jest człowiek, który rok temu nagrał płytę „Survival Folk”, zawierającą, jak sam twierdzi, same smutne i bardzo smutne piosenki. Słuchałam jej, zanim poszłam na ten koncert, dlatego zupełnie nie spodziewałam się tego, co wydarzyło się 7 października w Jazz Caffe we Wrocławiu. Autor dosłownie całej płyty smutnych piosenek zagrał koncert, który ani nawet przez minutę nie pozwolił publiczności się smucić. Dowcipkował, opowiadał zabawne historie i śpiewał swoje piosenki z taką pogodną lekkością, że nie dało się przy nich „dołować”.

 Grał, jak to sam określił, ukraiński folk, „ale taki zamerykanizowany”. Głównie po angielsku, ale też i ukraińsku (na jankeską nutę). Dał się poznać jako muzyk, który ma bogaty repertuar (pod względem tematyki) i bardzo dużo harmonijek. Naliczyłam co najmniej sześć, które nosi w specjalnych kaburach, jak pas z nabojami. A piosenki śpiewa o wojnie, miłości, marzeniach, zwierzętach. Ma w swoim repertuarze i utwory religijne, i edukacyjne, i filozoficzne. Jednym słowem – wszechstronny autor tekstów, ale i instrumentalista, bowiem na tych licznych harmonijkach gra niczym maestro, i to jest bardzo ważne, której używa w której piosence. Jak w trakcie występu zorientujesz się, że grasz nie na tej, co chcesz, to to jest masakra – mówi. – To jest tak, jakbyś przyszedł do pracy bez spodni. Stoisz na tej scenie i nie wiesz, co robić.

Mi po tym wczorajszym koncercie trudno jest sobie wyobrazić, że Sasha Boole mógłby nie wiedzieć, co ma robić na scenie. Jest tak charyzmatyczną i ciekawą postacią, że mam wrażenie, że nawet jakby nic nie zagrał, to publiczność by mu to wybaczyła i bawiła się świetnie. Być może swoją „gadaniną” pomiędzy piosenkami psuje trochę nastrój swojej muzyki, może tłumi jej potencjał, może po koncercie bardziej pamięta się jego anegdoty niż melodie, ale bez dwóch zdań Sasha Boole łapie świetny kontakt z publicznością, a to chyba ważniejsze. Wspaniały klimat jego smutnej muzyki można poczuć słuchając jego płyt, a koncert to spotkanie, nie musi być „klimatyczny”, ważne, żeby nie chciało się z niego wyjść, a chciało spotkać ponownie. I to się udało, publiczność wyprosiła dwa bisy – „Girl from the North Country” z repertuaru Boba Dylana, którą wykonał razem z Peterem J. Brichem oraz „The Road” po ukraińsku.

Grał ponad dwie godziny dla kilkudziesięciu osób. Takie koncerty są milion razy lepsze od festiwalowego grania przez czterdzieści minut dla tysięcznego tłumu – wtrącam to promocyjnie, adresując do ludzi, którzy słuchają tylko gwiazd z billboardów, myśląc może, że to obciach chodzić na koncerty, o których nikt nie wie. A jak nie wie, to informuję: Sasha Boole zagra w najbliższym czasie jeszcze w Krakowie (dzisiaj), Gdańsku (16.10), Wiśle (27.11), Mysłowicach (28.11), Katowicach (29.11) i w Czechach. A we Wrocławiu 4.11 wystąpi Peter J. Brich. I czy wyjdzie im to na wesoło, czy smutno – nie ważne. Ważne, że dla wszystkich, którzy pójdą na te koncerty, nie będą to banalne ani zmarnowane wieczory – o tym jestem przekonana.

 Zobacz również:

„Golden Tooth” Sasha Boole

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *