Doświadczyłam chyba takiego zjawiska, które potocznie nazywa się „miłością od pierwszego spojrzenia”, a które w odniesieniu do muzyki kiepsko brzmi, bo tu nikt na nikogo nie patrzy, a modyfikacja tej frazy na „słyszenie” nie daje tak nośnego efektu, dlatego nie wiem jak to nazwać. Zauroczyła mnie ta piosenka, którą pierwszy raz usłyszałam kilkanaście minut temu. I jej brzmienie trwa we mnie tak wyraziście, że nie mogę się tym nie podzielić.
To mogłaby być taka zwykła ballada, która wzrusza rzewnym tekstem i ładnymi dźwiękami gitary. Ale Emma Ruth Rundle, celowo jak sądzę, powycinała z niej wszystko, co ładne i co wywołuje łatwe wzruszenia. Do tekstu dodała odrobinę dygocącego przerażenia, a melodię uwięziła gdzieś w meandrach industrialnej grozy. I osiągnęła fantastyczny efekt. To wciąż jest śliczna piosenka, jak na balladę przystało, ale nie taką wyciętą z pięknie ilustrowanych bajek dla dzieci. To jest raczej opowieść jak z pierwszych stron gazet – niewiarygodna, ale prawdziwa. Pełna niezdefiniowanej mocy, jaka drzemie w każdym pospolitym, „nieballadowym” człowieku.
Zobacz również:
„May Our Chambers Be Full” Emma Ruth Rundle & Thou
„Engine of Hell” Emma Ruth Rundle