Od lutego słuchałam tej płyty parokrotnie i nigdy nie brzmiała tak, jak dzisiaj. Jak zerwane więzy anonsujące wolność. Obwiniam za to czas letni, którego tak wielu chce się pozbyć, zastępując go po prostu stałym, niezmiennym czasem. Głupcy. Co wtedy by nas uwalniało? Co sprawiałoby, że nagle znana muzyka rozbrzmiewałaby jak nigdy, co uczyniłoby z melancholii lekkość? Nie mam zamiaru dotrzeć w tych wywodach do żenującego stwierdzenia, że płyta „Venn” jest świetna, bo jest wiosna, czy, że świetnie brzmi wiosną, ale dzięki wiośnie usłyszałam w niej właśnie tą lekkość melancholii – coś, co w tego rodzaju muzyce słychać zawsze, ale dziś dopiero udało mi się to nazwać. I zadziwiło mnie to, że melancholia może być lekka.
Venn na swojej debiutanckiej epce bardzo starannie (jakby kaligrafowali) budują nastrój i opowiadają emocjami. W odcieniach nostalgii i wolności. To może być smutna płyta, czasami, a czasem wręcz wyzwalająca. Ma wiele treści, wiele barw, wiele emocji i dostraja się do odbiorcy jak bajerancki pierścionek zmieniający kolor pod wpływem temperatury ciała. Myślę, że nie przesadzę z tym porównaniem, bo muzyka Venn jest jakby bezpośrednio złączna z ciałem odbiorcy – dotykająca go i zmieniająca się za jego sprawą. Bardzo osobista, choć powszechnie przystępna. Ładna.