Badyle płytę „Święto Dziękczynienia” otwierają swoistą instrukcją obsługi i zaczynają jakby od środka. Pierwszy utwór – „Muzyka cz. 2” wprowadza niepokój o zagubioną gdzieś część pierwszą, i wątpliwość czy na pewno z tego miejsca należy zacząć słuchać. Dalej jest instrukcja jak to zrobić, zawarta w tekście: Tylko nie słuchaj słów (…) w słowach kryje się fałsz. Dla kontrastu za to, twierdzą, że muzyka jest oparta na faktach, każdy dźwięk się wydarzył naprawdę. I w ten sposób już pierwszy utwór rodzi wielkie emocje, gdyż na usta samo ciśnie się pytanie: „Po co więc ta fatyga? Po co pisać tak dopracowane teksty, skoro mają one nic nie znaczyć?”. Ano taki blef, tak myślę. Bo przecież „Święto Dziękczynienia” nie byłoby tak dobrą płytą, gdyby nie te słowa. Podaję pierwsze z brzegu, z „Budapesztu”:
wypełniam przestrzeń pamięci chyba tylko po to, żeby mieć za czym tęsknić;
a jednak, gdy wracam do domu, to chciałbym ku temu mieć więcej powodów niż tylko niedziele, koniec świata i jesień.
No dobrze, żadna to wyrafinowana poezja, zgoda, ale trafne, a w połączeniu z muzyką nawet przejmująco trafne. Tak łatwo czytelne dla odbiorców, tak celujące w punkt, dla słuchaczy i tak przejmująco prawdziwe.
„Święto Dziękczynienia” jest znacznie lepszą płytą niż się tego spodziewałam, znając zapowiadający ją utwór „Odśwież koniec”. Jest znacznie ambitniejsza do opisania niż zakładałam, mniej wymagająca od słuchacza, a ofiarowująca mu znacznie więcej, niż mógłby oczekiwać. I taka niesamowicie jedyna w swoim rodzaju.
Jest o wszelkich odmianach trudności – o stratach, samotności, cierpieniu, lęku. Sami autorzy określili to najlepiej: „o końcu wszystkiego”. A ja dodam zdumiona: „w tak wielu wariantach!”. Podobno koniec zawsze jest taki sam, ale Badyle udowadniają, że można wyśpiewać go w tak rozmaitych wersach. To dołujące, że proces rozkładu może dotyczyć tak wielu aspektów życia, na raz. I budujące, że można na ten temat tworzyć tak interesującą muzykę.
W dużej mierze jest ona bardzo ładna. „Odśwież koniec” trochę odstrasza bardzo silnym nastrojem niepokoju i awangardy, ale tak naprawdę większość płyty jest dosyć spokojna. Można na niej usłyszeć wpadające w ucho refreny, jak: zabierz wszystkie drzewa albo podpal las w „Krawacie” i cały ten ból, cały ten strach wymyślam sobie sam w „Budapeszcie”. A także melancholijne, niemal balladowe utwory jak „Tamam Shud”. Właściwie o każdej piosence można by napisać oddzielnie, dostarczają tyle tematów i refleksji. Ale kto by to czytał? I po co zagadywać, coś, co pięknie wyraża się samo?
Trudno mi wyróżnić najlepsze momenty tej płyty, nie jest długa, więc wysłuchanie jej w całości nie zajmuje wiele czasu, nie trzeba robić selekcji. Gdybym jednak musiała przekonać do niej kogoś w kilka minut, zaproponowałabym „Krawat” z charakterystyczną linią basu albo „Już nie jestem jak ten Wiatr” ze świetnym tematem przetrwania jako procesu straty.
Zobacz również:
„Odśwież koniec” Badyle